![]() |
fot.pixabay.com |
– Strzeż się wędrowcze tych okolic przeklętych. Nie dla wszystkich istnieje droga powrotna, gdy przekroczy się ten znak – odczytał powoli Arktus. – Co to do cholery ma znaczyć? Mówiłeś, że tutaj udzielą nam pomocy.
– Tak, tak... znam to miejsce. Czy mógłbyś chwycić mnie pod ramię? Osłabłem nieco, ale już bardzo blisko.
– Bardzo blisko do czego?
– Na skraju wioski mieści się domek pewnej kobiety. Ona udzieli nam schronienia i wyleczy moją ranę.
– Świetnie, kolejna wiedźma...
Wójt uniósł Herna za ramię i powoli, w milczeniu, przedzierali się przez paprocie. Była noc, ale wszechobecna mgła zdawała się opalizować swoim własnym, tajemniczym światłem. Wreszcie pomiędzy niedużymi i łysawymi bukami zaczęły majaczyć kontury pierwszych zabudowań. Na pierwszy rzut oka wioska sprawiała wrażenie opuszczonej, jednak Arktus tłumaczył to sobie faktem, że jest już bardzo późno i prawdopodobnie wszyscy poszli spać.
– To tamten dom – wskazał słabnącą ręką Hern. – Zapukaj do drzwi i powiedz, że przyszedłeś ze mną.
Wójt zostawił towarzysza na trawie i pobiegł we wskazanym kierunku. Dom wyglądał na opuszczony, jednak Arktus nie chciał pozostawiać Hernowi pola do jakichkolwiek pretensji. Zastukał głośno w spróchniałe, rozlatując się drzwi. Odpowiedziała mu całkowita cisza. Bał się. Czuł wzrok na swoich plecach. Wydawało mu się, że słyszy w oddali chrapliwe oddechy. Postukał w drzwi jeszcze raz i ku jego zdumieniu, tym razem w oknie ukazała się twarz.
– Czego chce?
– Mój towarzysz jest ciężko ranny – wskazał nieśmiało w kierunku leżącego nieopodal wywołańca. – Nazywa się Jan Hern. Twierdził, że zna go pani, i że udzieli nam pani schronienia i pomocy.
Kobieta uchyliła drzwi. Badawczo przyjrzała się Arktusowi, a następnie wyszła przed dom usiłując wypatrzeć leżącego.
– Pozwolisz, bym zdechł na twoim trawniku? – z mroku dobiegł słaby głos.
– Hern? To ty? – zapytała kobieta.
– Nie do kurwy jasnej. Sam Wielki Hog zmaterializował się na twoim trawniku, by poleżeć sobie dupą w błocie i dać się wyssać pijawkom. Wnieście mnie do środka, bo po smrodzie wnioskuję, że noga zaczyna się psuć.
Gdy wnieśli Herna do domu i położyli na stole, kobieta zapaliła kilka świec, by obejrzeć dokładnie ranę. Wyglądało to naprawdę źle i rzeczywiście noga cuchnęła strasznie. Gdy zaczęła oczyszczać rozcięcie z martwej tkanki i dezynfekować je bimbrem, Arktus skupił się na tym, co go otaczało. Dom wypełniony był dziwacznymi eksponatami, takimi jak martwe płody w słoikach, zasuszone zwierzęta, rozmaite proszki i pasty.
– Jesteś wiedźmą, prawda? – zapytał.
– Wolę siebie nazywać zielarką. Choć tak po prawdzie, to zioła stanowią jedynie niewielki ułamek obszarów moich zainteresowań.
– Wyleczysz go?
– Ciężko mi cokolwiek deklarować na tak wczesnym etapie. Kiedy nabawił się tej paskudnej kontuzji?
– Ubiegłej nocy. Chcieliśmy przenocować w gospodzie, ale jakiś konus zaczął obrażać jego matkę i Hern mu przywalił. A później przybiegli chłopi i zaczęła się regularna jatka na poważnie.
– Hmmm... – mruknęła pod nosem wiedźma. – To w zasadzie odpowiada standardowemu scenariuszowi tego typu przygód. Hern się wkurza i kogoś bije, a potem zostaje ranny i przychodzi do mnie błagając o pomoc.
– Długo się znacie?
Wywołaniec jęknął, gdy wiedźma odkrawała nożem fragment martwej tkanki. Był pół przytomny, a kobieta napoiła go jeszcze dziwnym wywarem z ziół.
– Kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy. No wiesz... jak mąż i żona. Mieszkał tutaj ze mną, polował, zajmował się jakimiś normalnymi rzeczami i chwilami dało się wytrzymać. Później wszystko się jakoś wysypało i Jan wyruszył w świat. Jednak zawsze wraca. Z dość dużą regularnością potrzebuje skorzystać z mojej wiedzy leczniczej.
– Brzmi jak zarzut.
– Mógłby od czasu do czasu przyjść na filiżankę herbaty i ciastko. Pogodziłam się już z tym, że nie da się go zatrzymać na dłużej w jednym miejscu. Ciągle coś go gna w świat. Ciągle pragnie przygód, bijatyk, wina i okazjonalnego pieprzenia.
Jak każdy – chciał powiedzieć Arktus, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nagła potrzeba zmiany tematu przypomniała mu o pewnej sprawie, która wcześniej nie dawała mu spokoju.
– O co chodzi z tą wioską potępionych?
– Ach... ten znak? Ustawili go ludzie ze wsi, żeby ograniczyć trochę napływ turystów. Dawniej było tu leprozorium, ale naprawdę nie masz się czego obawiać. Nie ma tu zbyt wielu chorych, a ci, którzy są, starają się raczej nie rzucać w oczy. Zwłaszcza obcym.
– Jeżeli mam być szczery, wszystko w tej wiosce napawa mnie lękiem. Mam wrażenie, że to miejsce powstało tylko i wyłącznie po to, aby w nim umrzeć.
Wiedźma spojrzała na Arktusa i w tym samym momencie w jej oczach odbił się płomień świec.
– Mieszkam tutaj od piętnastu lat i nie czuję się umierająca. Sądzę, że uległeś jakiejś autosugestii. Rano przekonasz się, że to miejsce jest naprawdę przyjazne i pełne życia.
– Jak nasz przyjaciel?
– Sądzę, że nic mu nie będzie. Rana zdążyła się trochę spaskudzić, ale moje zioła są mocne.
Wójt nie był w stanie uwolnić się od wrażenia, że dzieje się coś niedobrego. Hern leżał nieprzytomny. Nie wiadomo było, kiedy należy spodziewać się jego powrotu do świata żywych. Jeżeli przeczucia Arktusa w stosunku do wiedźmy były prawdziwe, być może wywołaniec nie obudzi się nigdy. Może kobieta wpuściła do jego żył jakiś jad. Może zapaskudziła ranę gnojem, gdy wójt nie patrzył. Nie był w stanie stwierdzić tego z całą pewnością i teraz żałował, że nie patrzył czarownicy na ręce podczas przeprowadzania zabiegów. Starał się utrzymywać czujność. Jego ręka spoczywała na toporku zatkniętym za pasek. W razie potrzeby gotów był rozłupać czaszkę kobiecie, choć nie był w stu procentach pewien, czy taki sposób uśmiercenia wiedźmy odniesie jakikolwiek skutek.
Tuż przed północą Hern odzyskał przytomność. Wójt i gospodyni przenieśli go do pokoju, w którym mógł odpocząć. Gdy wiedźma wyszła, Arktus przysiadł przy łożu. Zrobiło mu się żal jego towarzysza, który leżał w łóżku zupełnie blady i zlany potem. Chciał go jakoś pocieszyć, powiedzieć coś budującego. Nie miał pewności, że Hern dożyje poranka i panicznie szukał w swojej głowie czegoś, co mogłoby zabrzmieć mądrze i filozoficznie, a jednocześnie podnosiłoby na duchu. I wydawało mu się, że znalazł taką rzecz.
– Wiesz.... Janie – wcześniej nie zwracał się do Herna imieniem. Czuł się nieswojo, lecz wiedział, że tak trzeba. – Gdy wyruszałem na tę szaloną eskapadę, myślałem sobie, że to świetny sposób, aby udowodnić sobie i innym, że nie jestem jeszcze taki stary. Chciałem pokazać mojej żonie i mieszkańcom ze wsi, że stać mnie jeszcze na to, by siedzieć cały dzień w siodle, spać na gołej ziemi i jeść nieregularne posiłki. Wciąż jednak, z bezwzględną regularnością, powracają do mnie te same lęki.
Westchnął głęboko i zrobił chwilę przerwy. Hern wpatrywał się w sufit oddychając ciężko.
– Boję się, że moje ciało odmówi mi posłuszeństwa, że moje serce stanie, mięśnie przestaną się słuchać i zawiodą w kluczowym momencie... Na pewne sprawy nie mamy wpływu. Nie możemy uciec przed czasem, który sprawia, że nasze kości stają się bardziej kruche, a rany ciężej się goją. To, co chcę powiedzieć....
– Chyba wiem, co chcesz powiedzieć Arktusie – odparł Hern. – Wszyscy boimy się śmierci, ale każdy musi przez to przejść. Tak? Nie da się oszukać kostuchy. Dopadnie każdego z nas. Dla jednych nastąpi to prędzej, dla innych później.
– Właśnie – wójt przytaknął głową.
Cieszył się, że w pokoju panuje ciemność. Nie przywykł do takich rozmów. Czuł się bardzo nieswojo i bardzo niezręcznie.
– W pełni rozumiem twoje lęki – odparł Hern słabym szeptem. – Choć ja sam, osobiście nie jestem narażony na tego typu problemy.
– Znaczy co? Jesteś nieśmiertelny? – zapytał ze zdumieniem Arktus.
– Nie tyle nieśmiertelny, co po prostu... nie do zajebania. W dodatku specyfiki podane mi przez Mirae doskonale wspomagają proces gojenia ran i odzyskiwania sił. Jest jednak problem zupełnie innej natury i chciałbym, abyś coś dla mnie zrobił.
– Co takiego? – zapytał ze zdumieniem wójt.
Hern wyraźnie ściszył głos.
– Podejdź do okna i zobacz, którą dziś mamy kwadrę księżyca. Przez to całe zamieszanie z raną, nie zdołałem niestety wychwycić tego detalu.
Arktus przemieścił się do pozbawionego szyb okna i spojrzał w górę.
– Jest pełnia.
– W takim razie mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Gdy wnosiliście mnie do domu, dostrzegłem, że w salonie na ścianie wisi stara kusza myśliwska. Czy byłbyś tak uprzejmy przynieść ją tutaj, wraz z zapasem bełtów? A potem... gdybyś oczywiście był tak uprzejmy, mógłbyś zaryglować drzwi?
Arktus poczuł wielką, pęczniejącą w gardle grudę.
– Dobra, co jest grane? – jego głos dochodził jakby z zewnątrz.
– Otóż mieszkałem kiedyś w tym miejscu. Musiałem odejść, gdyż wioska została przeklęta. Raz na jakiś czas, przy pełni księżyca, jej mieszkańcy przemieniają się w dziwaczne stwory... Ich skóra staje się zielona, pomiędzy palcami pojawiają się błony pławne i łakną ludzkiej krwi. Sądzę, że ma to jakiś związek z przypływami, gdyż zawsze zdarza się to podczas pełni...
***
Zdawało się, że każde skrzypnięcie drewnianej podłogi pod butami, rozbrzmiewa niczym milion skrzypnięć. Arktus mógłby przysiąc, że jego kroki były doskonale słyszalne w całej wiosce, choć daleki był od przesadnego przeciągania tej sprawy. Nie miał zielonego pojęcia, czego powinien się spodziewać i nie chciał mieć do czynienia z niczym, co było zielone. Dostrzegał wcześniej pewne znaki, mówiące, że coś jest nie tak. Jednak dopiero słowa Herna ostatecznie zmieniły jego krew w mrożoną, mocno stężałą galaretę.
Wójt miał wątpliwości, by rzeczywiście Janowi udało się zapamiętać taki detal, jak kusza zawieszona w salonie, zważywszy że znajdował się w stanie pół-przytomności. Ku swemu zaskoczeniu zastał ją jednak tam, gdzie być powinna. Sięgnął po broń i zdjął ją z haka, a następnie zawiesił na plecach i rozejrzał się za bełtami. W pomieszczeniu panował półmrok rozświetlany jedynie nielicznymi świecami, które jeszcze nie zdążyły zgasnąć. By znaleźć to, czego szukał, musiał zrobić sporo głośnych, skrzypiących kroków. W końcu jednak mógł wrócić do pokoju, w którym leżał jego towarzysz i zamknąć drzwi na metalową zasuwę. Dla pewności przestawił jeszcze ciężki kredens, robiąc przy tym cholernie dużo hałasu.
– Przestań się tak tłuc – skarcił go Hern.
– To mam zabarykadować te drzwi, czy pozwolić, by te maszkary wtargnęły tu i wyssały z nas krew?
– Chyba dajesz się trochę ponieść wyobraźni stary.
– Sam prosiłeś, bym zabarykadował drzwi. To barykaduję. Nie powiedziałeś, z czym tak właściwie możemy mieć do czynienia.
– Do czynienia mam nadzieję z nikim – odparł Hern. – Gdyby przypadkiem przyszło ci do głowy wyjść na spacer, tam na zewnątrz – wskazał głową okno – mogłoby to znaleźć mało szczęśliwy finał.
– Czyli co? Mamy przeżyć do rana i wtedy już wszystko będzie dobrze?
– Tak mi się wydaje. Zawsze starałem się unikać tych napadów wśród mieszkańców. Widziałem, jak kiedyś rozszarpali krowę...
– Tego typu historie z pewnością nie pomogą mi.
– No jest jakiś problem na linii przemienieni-nieprzemienieni, ale my sobie tutaj cichutko zaczekamy, i mam nadzieję, że rankiem wysmykniemy się cichaczem do lasu. Mirae już przywykła do tego, że zwykle wyjeżdżam bez pożegnania.
Arktus zbliżył się do okna i ostrożnie wystawił głowę, by wyjrzeć na zewnątrz. Wszędzie była tylko gęsta, nisko wisząca mgła.
– Mogłeś chociaż poprosić, żeby nam przyniosła coś do żarcia. Pewnie wy, nadludzie, nie musicie jeść, ale ja umieram z głodu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem coś w ustach.
– Rano złowimy jakieś ryby. Znam świetne miejsce, w którym pstrągi wprost same wskakują do wiadra.
– Nie mów już o żarciu, dobrze? Proszę.
– Sam zacząłeś.
– Co to było?
Obaj zamilkli. Hern, ponieważ nic nie słyszał. Arktus, ponieważ był przekonany, że pod oknem coś jest. Załadował bełt do kuszy i naciągnął ją, a następnie uniósł się lekko i wyjrzał na zewnątrz. Pod oknem nie było nikogo, ani niczego. Jednak w błocie ujrzał coś, co od biedy można było podciągnąć pod ślady błoniastych łap. Jeśli tak, to „one” wiedzą już, że tu są. Żywi i ciepli.
– Czy możesz mi jakoś bardziej precyzyjnie opisać, czego właściwie powinienem wypatrywać? – zapytał wójt niezbyt pewnym głosem.
– Mutanty. Zielono-szarawa skóra, wyłupiaste oczy, żabie usta, błony pomiędzy palcami rąk i stóp... No jakiś taki rodzaj płaza. Nigdy nie zetknąłem się z tym w bezpośredniej walce. Może to źle, bo nie jestem w stanie ci nic więcej powiedzieć.
– No tak... informacja o tym, jak można to zabić, mogłaby w tej chwili być dość cenna. Cenniejsza niż informacja o dobrym miejscu na pstrągi – wójt nie mógł się powstrzymać od uszczypliwości. – Gdybyś przypadkiem już mógł chodzić, nie miałbym nic przeciwko, abyś wsparł mnie w walce z tymi potworami.
– Nie mogę chodzić i nie wiem, jak zabić te stwory. Podpowiedziałem ci kuszę. Sądzę, że będzie ona wystarczająco skuteczna.
Arktus uniósł oręż do góry i wyjrzał jeszcze raz przez okno. Gdzieniegdzie, w oddali, pośród gęstej mgły, coś zdawało się ruszać. Jednak nie był w stanie stwierdzić z całą pewnością, że nie było to wrażenie wywołane przez wolno dryfującą mgłę.
Uniósł kuszę do oka i zaczął wypatrywać jakiegoś celu.
– No dawajcie – szepnął do siebie. – O! Tam coś jest.
– Zastrzel to!
Arktus zawahał się.
– Właściwie skoro to przemienieni ludzie, to jutro rano okaże się, że któryś z nich nie żyje, tak? Na przykład wójt albo podkomorzy...
– Zastrzel to do cholery – warknął nieco głośniej Hern. – Po pierwsze, by przekonać się, czy da się to zabić kuszą. A po drugie, by pokazać im, że z nami nie ma żartów. Zabij to natychmiast!
Wójt przyłożył kolbę kuszy do dołka strzeleckiego w ramieniu i zbliżył policzek do łoża, by zgrać oko z osią bełtu. Odnalazł szare, oślizgłe plecy majaczące we mgle. Potwór coś tam wygrzebywał z zarośli. Może złapał jakiegoś węża i pożera go właśnie. Jako doświadczony myśliwy Arktus wiedział, co robić. Wstrzymał oddech. Kusza przestała falować. Delikatnie ściągnął wskazujący palec prawej dłoni, zatrzymując go na chwilę, gdy tylko poczuł opór. Moment, w którym opór został pokonany, był także momentem, w którym mechanizm spustowy wykonał swoją pracę. Cięciwa błyskawicznie posłała bełt w szary półmrok, a po chwili do uszu strzelca dobiegł głuchy huk, świadczący o tym, że pocisk napotkał na swojej drodze jakąś przeszkodę.
– Trafiłeś? Trafiłeś?
– Nie wiem cholera... taka mgła. Straszna mgła. Nie widzę kompletnie nic. Dźwięk nie przypominał uderzenia w drewno, ani nic twardego. Sądzę, że mogłem trafić.
– Obserwuj tamto miejsce. Może wiatr rozwieje mgłę...
– Nie ma wiatru. Ucichł przed momentem i dlatego podjąłem decyzję. Nie byłem przekonany co do tego, czy rzeczywiście powinienem strzelać, ale warunki... czekaj, faktycznie się przeciera.
W trawie coś leżało, a z jego pleców sterczała końcówka bełtu z lotkami. Skórę wokół rany pokrywała warstwa wilgoci. To musiała być krew. A jeśli coś krwawi, to da się to zabić. Tak przynajmniej mawiali ludzie, którzy trudnili się mordowaniem wszelkich istot nadprzyrodzonych.
– Chyba nie żyje.
– Chyba czy na pewno?
– Nie rusza się. Z daleka nie jestem w stanie stwierdzić tego z całą pewnością. Sądzę, że będziemy to mogli sprawdzić nad ranem – Arktus opadł na podłogę pod oknem i oparł się o ścianę. W dłoni trzymał kolejny bełt, tak na wszelki wypadek.
Nagle coś uderzyło w drzwi izby, aż kredens się zatrząsł i spadła z niego gliniana miska. Obaj wzdrygnęli się mimo woli. Hern wpatrywał się w drzwi przerażonym wzrokiem, wójt zaczął naciągać kuszę.
– Walnij z przyłożenia w płytę!
To się mogło udać. Kusza miała dużą siłę. Bezpośrednie trafienie w głowę mogło spowodować dekapitację. Arktus podniósł się na nogi, choć czuł słabość w kolanach. Powolnym krokiem zbliżył się do kredensu i odszukał miejsce, w którym od drzwi dzieliła go jedynie pojedyncza płyta. Z drugiej strony dochodziło jakieś chaotyczne szuranie. Wójt zgadywał, że była to przemieniona wiedźma.
– Jesteś pewien? To na pewno ona – powiedział.
– Wal!
Kusza oparła się na suchym drewnie. Arktus jeszcze dla pewności wyczekał chwilę w nadziei, że może uderzenie się powtórzy. Jednak nie stało się to. Szuranie z głównej izby dowodziło, że ktoś tam się znajdował. Wójt ściągnął spust i bełt zniknął w drewnie, pozostawiając po sobie jedynie niewielki tunel.
Coś zawyło.
– Cholera, trafiłem ją!
– Walnij jeszcze raz. Nie chcę, żeby cierpiała! – wyrzucił z siebie spocony Hern.
– Jeżeli nie chcesz, żeby cierpiała, to może mogliśmy zaczekać do rana! – Arktusowi najwyraźniej puszczały już nerwy. Nie podobała mu się rola cyngla w rękach leżącego w łóżku wywołańca.
– Ubiłem w życiu więcej cholerstwa, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić – wycedził z wściekłością Hern. – Myślisz, że tylko ty się boisz? Że tylko ty masz wyrzuty sumienia? Cholera, mordowałem dzieci utopców i witano mnie w wioskach jak pierdolonego bohatera! Uważasz, że należy ci się prawo do czystego sumienia?
Wójt milczał zaciskając zęby.
– Dobij tę sukę i miejmy to już za sobą!
Arktus trzęsącą się ręką, wbrew sobie, nałożył kolejny bełt i naciągnął kuszę. Niemal bezmyślnie wystrzelił przez szafę. Wyraźnie drgnął, gdy po drugiej stronie rozległ się jęk bólu. Wiedźma nie wzbudziła w nim żadnych pozytywnych emocji, ale teraz...
– Teraz jest inaczej.
– Co się zmieniło?
– To, że walę do zwyczajnych ludzi, jak do kaczek. Rozumiem, że popełniłeś w życiu wiele świństw, ale to nie znaczy, że teraz ja muszę je również popełniać – powiedział Arktus. – Nie zamierzam mordować kolejnej kobiety, kolejnego mężczyzny, starca czy kolejnego cholernego dzieciaka.
– Rozumiem. Cholera dawaj tę pieprzoną kuszę – powiedział Hern podnosząc się z łóżka. Momentalnie padł na podłogę. Nie było już Mirae, która mogłaby podać mu magiczny wywar. Leżała w salonie przeszyta dwoma bełtami, a z jej ciała wypłynęła już większość krwi.
– Rzeczywiście jesteś cholernym starcem – zaśmiał się Hern słabo. – Daj mi tę cholerną kuszę. Ustaw ją na parapecie. Będę strzelał do tych bestii. Wystrzelam jedną po drugiej.
Okiennica trzasnęła pomimo braku wiatru. Wójt padł na podłogę upuszczając broń. Szybko ją odnalazł i zbliżył się do okna.
– Tam ktoś jest.
– Strzelaj, albo daj mi tę cholerną kuszę – Hern czołgał się ku oknu. – Może nie wyraziłem się wystarczająco jasno. Te zwierzęta nas zjedzą. To nie ulega wątpliwości. Bez względu na to, czy rankiem zmienią się w ludzi czy nie, gdy wpadniemy w ich łapy, zabiją nas i zjedzą.
– Dlaczego nas tu sprwadziłeś? – Arktus wydawał się zupełnie zrezygnowany. Położył kuszę na podłodze, obok swoich nóg.
– Potrzebowałem pomocy Mirae. Tak! Wiedziałem o tym, co nas czeka. Wiedziałem także, że umrę, jeżeli nie otrzymam odpowiedniej pomocy. Postawiłem wszystko na jedną kartę – był coraz bliżej kuszy. Chwycił ją dwoma palcami i przyciągnął ku sobie. Była nabita. – Domyślam się, że nie jesteś zachwycony z jakości usług tego motelu, ale wierz mi, to i tak lepsze niż spanie na tamtym płaskowyżu, gdzie na każdym kroku groziła nam wizyta łowców głów.
Arktus ujrzał kątem oka oślizgłego stwora stojącego na parapecie. Sięgnął dłonią po broń, jednak nie zastał jej w miejscu, gdzie powinna być. Trzymał ją Hern. Drżącą ręką wycelował w bestię i wystrzelił. W tym samym momencie maszkara skoczyła z okna. Bełt porwał ją jak szmacianą lalkę, ciskając o okiennicę. Ścierwo opadło na podłogę, a z rany w szyi, gdzie utknął drzewiec, tryskała jucha.
– Ścierwo – zaklął Hern i zaczął na nowo ładować kuszę.
***
Gdy Arktus wyrwał się z objęć nieprzyjemnego, przerywanego co chwilę snu, stwierdził, że w pokoju leży co najmniej osiem ciał, poszytych bełtami z kuszy. Podłoga była lepka od krwi. Wszędzie latały muchy i pomału zaczynało cuchnąć.
– Mam nadzieję, że specyfiki Mirae pomogły ci na tyle, byś mógł się podnieść i żebyśmy mogli opuścić to przeklęte miejsce – powiedział wójt do półprzytomnego jeszcze Herna. – To, co miało tutaj miejsce, będzie spędzało mi sen z powiek do końca życia.
– W takim razie gratuluję. Zostałeś prawdziwym łowcą smoków – odparł wywołaniec przez sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz