piątek, 13 listopada 2015

Wyjazd dezintegracyjny



Leżałem oparty o ścianę w rosnącej kałuży krwi i z niepokojem wpatrywałem się w trzeszczące drzwi. Dwa metry ode mnie leżała siekierka. Usiłowałem do niej sięgnąć, jednak przy każdym ruchu ogarniał mnie paraliżujący ból. Nagle rozległ się trzask drewnianej futryny. Drzwi częściowo weszły do środka, ale nadal trzymały się zawiasów i zamka

To jakieś szaleństwo, pomyślałem. Jakaś paranoja. Może to sen? Jeden z tych paskudnych koszmarów, kiedy usiłujesz się obudzić, ale nie możesz…

28 godziny wcześniej… Autobus kluczył po małych, wiejskich drogach. Burza i ulewa ograniczały widoczność do tego stopnia, że nie byliśmy w stanie dostrzec absolutnie niczego. Aż dziwne, że kierowca cokolwiek widział. Jednak w gruncie rzeczy chyba nikt z uczestników nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na zewnątrz. Pomimo później godziny i olbrzymiego opóźnienia, wciąż na pokładzie znajdował się spory zapas alkoholu kupowanego na każdym możliwym przystanku

– Kolacji już raczej nie dostaniemy – powiedział Alan żując ostatniego kabanosa. – Gdybym wiedział, że tak będzie, wziąłbym więcej żarcia

Albo jakiegoś hot doga na Orlenie

– Nie marudź, jak tylko dojedziemy na miejsce, wyruszymy na poszukiwania jakiegoś Maka – odkrzyknął z tyłu Gruby

Siedziałem skulony w kącie sącząc ostatnie piwo i zastanawiając się, kiedy w końcu będziemy mieli tę cholerną puszkę na sardynki za sobą

Poza głodem i bólem absolutnie wszystkich kości doskwierało mi jeszcze ogólne poczucie zażenowania. Nigdy nie przepadałem za tego typu imprezami. To całe udawanie, że dobrze się bawimy, i że wszyscy się lubimy

Dwa, paskudne dni, po których znów będzie poniedziałek i trzeba będzie wrócić do pracy, spojrzeć sobie w oczy i próbować zapomnieć, że jeszcze kilkanaście godzin temu piło się razem wódkę…

– Za chwilę dojeżdżamy – ogłosił ktoś z przodu autobusu

Ta, jasne. Dojeżdżamy od dwóch godzin, sarknąłem w myśli. Nie ma to jak wybrać hotel na absolutnym zadupiu. Założę się, że będzie to ogrodzony drutem kolczastym ośrodek, otoczony przez wioski dzikich autochtonów, którzy po zamknięciu pegeerów zajęli się zawodowo porywaniem ludzi dla okupów. Aż ciarki przechodzą po plecach na samą myśl

Nad naszymi głowami przetoczył się grzmot. Deszcz jeszcze moc3niej biczował szyby. Jedynie przez ułamek sekundy, gdy błyskawica rozświetlała niebo, mogłem dojrzeć cokolwiek na zewnątrz. Pędziliśmy wąską drogą, po obu stronach okoloną rzadkim, rachitycznym lasem iglastym
Ktoś zaproponował przerwę na siku. Z przodu odkrzyknęli, że już prawie jesteśmy na miejscu. Naturalnie nie byliśmy. Autobus kluczył jeszcze przez kolejne czterdzieści pięć minut, a ja czułem, że i mój pęcherz wkrótce zostanie rozsadzony. Niepotrzebnie było pić piwo w trakcie jazdy
Choć z drugiej strony nie jest łatwo wytrzymać tyle godzin w autobusie pełnym pijanych ludzi

– Panie kierowco, litości! – usłyszałem głos należący do Nikolet Pisiury z księgowości

– Za chwilkę będziemy na miejscu – odparł Staszek, który poczuł się liderem wycieczki po tym, jak musiał zająć miejsce obok kierowcy

Z mroku przed nami wyłoniły się kolorowe lampki. Jak się później okazało, był nimi obwieszony cały ganek drewnianej gospody, która mieściła się przy naszym hotelu. No tak… hotel ze spa i obok stara, drewniana karczma, w której można zjeść tradycyjne frytki z dewolajem. Czegóż więcej może pragnąć spuszczony ze smyczy korpo-szczur, który jedzie wyszaleć się za pieniądze firmy? Alan zatarł ręce

– No to teraz się poleje wódeczka

– No i żarcie… niech dadzą żarcie – Gruby oblizał się

Wszyscy byliśmy głodni jak stado zombie, jednak czekał nas jeszcze koszmar odbierania kluczy w recepcji. Później jeszcze szybkie odcedzenie kartofli i zmiana ciuszków. Wprawdzie dochodziła północ, ale nigdy nie jest za późno na biesiadę

Gdy autobus stanął przed wejściem, na deszcz wysypało się czterdzieści jeden osób. Do recepcji dotarłem całkowicie mokry, mimo iż do przebycia było zaledwie kilka metrów. Oczywiście stał tam już tłum ludzi, 4a każdy chciał jak najszybciej pójść do pokoju, żeby się przebrać i iść żreć
Ponieważ nie mam natury człowieka, który pcha się na chama, swoją kartę do pokoju odebrałem na samym końcu. Najgorsze jednak było to, że pokój musiałem dzielić z Grubym

– No to zanieśmy klamoty i chodźmy jeść! – Jasne – odparłem

Na górze okazało się, że otwarcie drzwi kartą nie jest proste. Zajęło nam to sporo czasu, a gdy w końcu się udało, nie mogliśmy ich za cholerę zamknąć. Zszedłem do recepcji i zawołałem paniusię. Ona pokazała, że przecież trzeba mocno trzasnąć drzwiami i same się zamkną. No tak, to przecież takie oczywiste. A ze mnie wieśniak ze wsi jest, co to nigdy w hotelu nie był. Gruby już dawno zniknął, podczas gdy ja jeszcze pałowałem się z drzwiami. W końcu jednak udało mi się dotrzeć na dół, gdzie czekały na nas jakieś marne resztki kolacji… Wracając na górę słyszałem krzyki z sąsiedniego pokoju. Pomyślałem sobie, że ktoś przesadził z alkoholem i wszedłem do naszego apartamentu, by zregenerować się nieco przed właściwą częścią biesiady. Chwilę później pojawił się Gruby i zatrzasnęliśmy drzwi, żeby nikt nam nie wlazł

– Obrzydliwe krokiety – powiedział z niesmakiem tuż po donośnym beknięciu. – Cholera, chyba zapomniałem telefonu na dole. Zejdę i może jakieś piwo przyniosę

– Weź też dla mnie – rzuciłem rozpakowując plecak

Gruby szarpał się chwilę z klamką, po czym zwrócił się do mnie

– Rzuć kartę. Coś nie działa. Cholerne drzwi

Karta również nie pomogła. Podszedłem do drzwi i szarpnąłem klamkę. Później jeszcze kilka razy, mocniej i mocniej. W końcu postanowiłem zadzwonić do recepcji, jednak nikt nie odbierał telefon

– Okno! – wskazał ręką Gruby

– Bez przesady. To pierwsze piętro. Skręcisz sobie kark – powiedziałem siadając w fotelu wyciągając komórkę. – Zadzwonię do Alana, żeby poszukał kogoś z obsługi

– Jasne – gruby włączył telewizor

Mój telefon nie miał zasięgu. Gruby klikał kolejne kanały, ale na wszystkich leciało to samo: odliczanie

– Co jest do cholery? – Spróbuj source. Może trzeba przełączyć na kablówkę czy coś – powiedziałem podchodząc do okna

– Czy w tym hotelu cokolwiek działa? – krzyknął Gruby, któremu najwyraźniej kończyła się cierpliwość

W tym czasie ja spróbowałem otworzyć okno. Klamka nawet nie drgnęła. Po chwili zauważyłem dziurkę od klucza

– Cholera… zamykane okna

– Jak to zamykane? – Gruby podbiegł do okna i zaczął się szarpać z klamką. Na jego czole pojawiły się krople potu. – A jak wybuchnie pożar? Co jest do cholery z tym hotelem? – Nie wiem, może to jakiś escape room? – powiedziałem siadając w fotelu i próbując jeszcze raz dodzwonić się do recepcji telefonem w pokoju. Bez skutku

W końcu odezwał się telewizor

– Witajcie. Pewnie zrozumieliście już, że jesteście zamknięci – na ekranie pojawił się człowiek w białej masce z otworem na oczy. – Mam przyjemność powitać was na imprezie dezintegracyjnej. Zapewne zżera was ciekawość, co dla was przygotowaliśmy? Poker? Off-road? Paintball? – Człowiek w białej masce roześmiał się nieprzyjemnie. – Mamy dla was coś znacznie lepszego. Coś, co zapewni wam emocje do końca życia. Pewną grę… Jej zasady są proste. Wszyscy, bez wyjątku, zażyliście w trakcie kolacji truciznę, a jedyna porcja antidotum, która może uratować jedną osobę, ukryta jest w kuchni przyhotelowej karczmy. Życzę wam powodzenia..

– Co do kur… – zakląłem

– Aha… jeszcze jedno. W każdym pokoju ukryta jest jedna sztuka broni

Ekran zgasł. Obejrzałem się za siebie. Gruby buszował już po szafkach. A możliwości było niewiele: duża szafa na ubrania, dwie szafeczki przy łóżkach i mebel pod telewizorem

– Co ty do cholery wyprawiasz? – zapytałem

– Szukam broni! – I co z nią zrobisz? Zabijesz mnie? I wszystkich innych? Jak wyjaśnisz to policji? – Wolę wyjaśniać policji niż gryźć glebę – Gruby nie odpuszczał

– A może któryś dowcipniś dosypał czegoś do kega? Gruby już nie odpowiedział. Znalazł naostrzoną saperkę i rzucił się w moją stronę. Chciałem mu przemówić do tej durnej łepetyny, ale musiałem się ratować. Odskoczyłem w bok, przeturlałem się po stoliku kawowym i wylądowałem twardo na podłodze. Szklany blat rozprysnął się na wszystkie strony, raniąc odłamkami skórę na mojej twarzy i rękach. Poczułem piekący ból

– Gruby przestań do cholery! Cholesterol ci na mózgownicę padł? Uniósł do góry saperkę. Kopnąłem obiema nogami w potłuczony stół, obsypując Grubego kawałkami szkła. Złapał się za twarz i wrzasnął

Chwyciłem upuszczoną przez niego saperkę i szybko podpełzłem do drzwi, które tym razem były otwarte. Wypadłem na korytarz. Z sąsiednich pokojów dobiegały odgłosy walki

– To jakieś szaleństwo – powiedziałem sam do siebie i ruszyłem w stronę schodów.

Nie zdążyłem jednak przebyć nawet połowy dystansu, gdy tuż przede mną otworzyły się drzwi jednego z pokoi i pojawił się w nich cały zakrwawiony i uzbrojony w łom Staszek. Głęboko oddychał i wpatrywał się we mnie nieprzytomnym wzrokiem

– Jezu, zabiłem go – powiedział

Był w szoku, ale wiedziałem, że lada moment może się z niego otrząsnąć. W pokoju zobaczyłem leżącego na podłodze Arka z działu IT. Miał strzaskaną czaszkę. Bladoróżowy mózg leżał na wierzchu. Wszędzie było pełno krwi i włosów. Jego szeroko rozwarte w przerażeniu oczy wpatrywały się w sufit

– Zabiłem go! – powtórzył jeszcze raz Staszek, ale chyba zaczął wracać do siebie, bo widziałem jak jego zakrwawiona dłoń poprawia uchwyt na łomie

– Staszek wyluzuj – powiedziałem tylko i spróbowałem go wyminąć

Złapał mnie za rękaw bluzy i zamachnął się łomem, jednak wyrwałem się, a on roztrzaskał jedynie landszaft z żaglówkami, wiszący na ścianie. Gdy oddaliłem się na kilka kroków i spojrzałem w tył.
W głębi korytarza pojawiła się jeszcze jedna postać. Chwilę później Staszek padł na podłogę pod kilkoma ciosami kija baseballowego. W dobrze wytłumionym wykładziną korytarzu nieprzyjemne dźwięki miażdżonych kości i rozbryzgującej się krwi rozchodziły się wyjątkowo dobrze. Zrobiło mi się niedobrze, ale wiedziałem, że nie ma teraz czasu na słabości. Rzuciłem się w dół schodów

– Zaczekaj! – wrzasnął ktoś. Głos brzmiał tak dziwnie i obco, że nie byłem w stanie stwierdzić, do kogo należał. Biegłem jak oszalały

Na dole, pomiędzy recepcją a wyjściem, znajdowało się lobby mające kształt dużego, oszklonego okręgu, który przecinał korytarz prowadzący w lewo do stołówki i sali bankietowej, zaś w prawo do sali klubowej z bilardem i barkiem. Cichym, acz szybkim krokiem przemieściłem się do drzwi prowadzących na zewnątrz, jedynie po to, by stwierdzić, że są zamknięte. Ruszyłem więc do sali klubowej, by ukryć się przed tymi, którzy za chwilę zejdą z góry

W drzwiach musiałem przejść nad ciałem Nikolet Pisiury z księgowości, która miała poderżnięte gardło. Zwisająca z sufitu świetlówka mrugała demonicznie, ale wyglądało na to, że sala klubowa była pusta. Wskoczyłem za bar i zacząłem analizować swoją beznadziejną sytuację. Wszystkim odwaliło. Nawet jeżeli te bzdury z telewizora były prawdą, istniała spora szansa, że antidotum zostało już przez kogoś zużyte, co z góry skazywałoby mnie na śmierć. Musiałem jednak podjąć jakąkolwiek próbę, by przekonać się o tym

Spojrzałem na swoje ręce. Były całe we krwi. Otworzyłem butelkę Jacka Danielsa i przemyłem rany powstałe na skutek kontaktu z potłuczonym stolikiem kawowym. Pomyślałem sobie, że sytuacja jest dość ironiczna. Używam do odkażania destylatu, którego twórca zmarł na zakażenie krwi. Łyknąłem sobie. Być może w mojej sytuacji alkohol nie był wskazany, jednak pozwolił mi uspokoić nerwy i zastanowić się trzeźwo

Wciąż zaciskałem jedną rękę na zdobycznej saperce. Nie zamierzałem nikogo zabijać, jednak pomyślałem, że warto mieć cokolwiek, by w razie potrzeby móc się bronić. Lub by użyć tego chociażby do wybicia szyby, przemknęło mi przez myśl

W sali klubowej nie było okien, więc wybiegłem raz jeszcze na korytarz

Cały budynek pulsował niepokojącymi dźwiękami dobiegającymi jakby zza ściany. Nade mną rozległ się głuchy huk, przypominający dźwięk upadającego ciała. Na sali bankietowej brzęknęły tłuczone naczynia. Przemknąłem do szatni mieszczącej się tuż przy recepcji. W pomieszczeniu było okno wychodzące na tył budynku, ale oczywiście zamknięte. Wyjrza9łem raz jeszcze na korytarz, by upewnić się, że nikt nie nadchodzi i wytłukłem saperką szybę wraz ze sterczącymi ułomkami. Dla bezpieczeństwa przerzuciłem jeszcze przez ramę znaleziony na wieszaku płaszcz i zacząłem gramolić się na zewnątrz

Ktoś musiał coś usłyszeć, bo gdy tylko wypadłem na trawnik, w szatni rozległy się głośne przekleństwa. Odwróciłem się na plecy i spojrzałem w górę, unosząc jednocześnie saperkę. W oknie ukazała się zakrwawiona twarz Nikodema, naszego rzecznika prasowego. Ściskał w dłoni niewielką siekierkę ogrodniczą. W oczach miał szaleństwo. Wyglądał jak wściekła bestia

– Co robisz? – próbowałem przebić się przez krwawą mgłę zaćmiewającą jego umysł – Uspokój się Nikodem! Zamierzałem uciec, lecz gdy tylko wstałem, on był już na parapecie i zamierzał się na mnie, uderzyłem więc saperką w jego piszczel. Zaostrzona głownia z łatwością przebiła skórę docierając aż do kości. To jednak nie powstrzymało Nikodema przed dalszym atakiem. Adrenalina tłumiła ból

Wstał i usiłował mnie uderzyć, a wtedy ja zamarłem w bezruchu z zamkniętymi oczami w oczekiwaniu na cios. Ten jednak nie nastąpił

Alan miał kawałek stalowej linki. Zakradł się od tyłu do Nikodema, zarzucił mu ją na szyję i zacisnął. Rzecznik prasowy chwilkę drgał, jak wtedy, gdy przed kamerami zapomniał, co ma mówić. Później osunął się na ziemię jakby powietrze z niego uszło. Wziąłem siekierkę

– Dzięki za ratunek kumplu

Alan nie odezwał się ani słowem. Zaczął biec w kierunku karczmy i po chwili niemal całkowicie rozpłynął się w mroku. Pobiegłem za nim

Obecność karczmy można było stwierdzić jedynie na podstawie światełek choinkowych, którymi obwieszony był cały ganek. W ciszy nocy słyszałem dźwięk kilku biegnących osób i niespokojne oddechy. Nie byłem sam

Gdy dotarłem do drzwi karczmy, trwała tam walka. Sami faceci. Dziewczyny nie miały w tej zabawie najmniejszych szans. Podzieliły los Nikolet Pisiury z księgowości. Albo gorzej, zważywszy na to, że wszystkim puściły hamulce

Kuba Żołądź wściekle okładał maczetą Martensa, naszego grafika

Z głębokich ran na dłoniach, ramionach i twarzy, obficie lała się krew. Martens wrzeszczał i usiłował zasłaniać się już teraz zaledwie sikającymi krwią kikutami, ale bezlitosne ciosy spadały raz za razem. Wkrótce umilkł, a Kuba Żołądź poderwał się na równe nogi i już miał chwytać za klamkę, gdy z mroku wybiegł Kewin Jucheć kręcący nad głową szpadlem. A że był rosły i silny, mocno ten szpadel rozkręcił. Usłyszałem tylko nieprzyjemny zgrzyt i głowa Kuby odfrunęła w mrok, podczas gdy tryskające rytmicznie krwią ciało osunęło się na kolana, a następnie padło wprost na zmienionego w tatar Martensa

Kewina udusił Alan, zaś Alana usiłował nabić na pogrzebacz Gracjan, lecz pośliznął się na krwi i sam sobie ten pogrzebacz wraził pod żebro. Przez chwilę jęczał i wił się lecz w końcu ucichł
Przeszedłem nad nimi wszystkimi i wkroczyłem do karczmy śladami Alana. Żywiłem nadzieję, że nikt więcej nie przeżył, choć jednocześnie ciągle pragnąłem się zbudzić i zobaczyć durną facjatę Grubego

Zmieniliśmy się w zwierzęta, pomyślałem. Zakręciło mi się w głowie i zwymiotowałem. A gdy tylko opanowałem spazmy, usłyszałem, że ktoś buszuje po zapleczu kuchennym

Przez uchylone drzwi dostrzegłem cień. Ciemna postać uderzała młotkiem w głowę drugiej osoby, leżącej na podłodze. Wszystko było we krwi, więc nie byłem w stanie nikogo zidentyfikować. Później podbiegł jeszcze ktoś trzeci i uderzył siekierą. Ten z młotkiem upadł, ale szybko podniósł się

Najwyraźniej cios nie był na tyle mocny, by pozbawić go życia czy choćby przytomności. Natarł na swojego przeciwnika popychając go na szafkę z naczyniami. Rozległ się głośny brzęk tłuczonej porcelany, a następnie wrzask i kilka głuchych trzasków

Zacisnąłem mocniej rękę na saperce i powolnym krokiem zbliżyłem się do drzwi. Ten w środku przetrząsał wszystkie szafki w poszukiwaniu antidotum. Poczuł się na tyle pewnie, że odłożył młotek na zakrwawiony blat. Cała kuchnia wyglądała jak rzeźnia. Uniosłem saperkę i zbliżałem się pomału. Nagle odwrócił się

– Alan? Mój kolega rzucił się w stronę młotka. Zamachnąłem się, lecz on zrobił unik, a głownia łopatki uderzyła o kamienny blat krzesząc snop iskier

Przeraziła mnie moja reakcja, ale czasu na refleksję było niewiele. Alan chwycił krzesełko barowe i cisnął nim we mnie. Odskoczyłem, ale i tak oberwałem. W tym czasie on dotarł do młotka i zaatakował znów, za cel obierając moją głowę

Nagle zatrzymał się. Jego wzrok zmętniał, a po chwili ciało bezwładnie upadło na zakrwawione kafelki. Nad ciałem Alana stał gruby z siekierką. Cała jego twarz była pocięta szkłem. Był też mocno ranny w ramię

Najwyraźniej w drodze do karczmy stoczył jeszcze jakiś pojedynek

Spontanicznie rzuciłem saperką i trafiłem go w twarz. Prawy policzek oderwał się zupełnie odsłaniając kości. Żuchwa wyskoczyła z zawiasu i zwisała smętnie. Gruby był w takim amoku, że zareagował tylko wściekłym warknięciem i rzucił się na mnie. Uciekałem czołgając się po podłodze
I wtedy znalazłem szklaną fiolkę z przeźroczystym płynem. To musiało być antidotum. Zapewne ktoś już je odnalazł, ale nie zdążył go wypić

Odkręciłem buteleczkę i wypiłem płyn tak, by gruby to zobaczył

– To już koniec! – wykrzyknąłem cofając się nadal. – Jeżeli nawet te 12brednie, które mówił gościu w telewizji były prawdą, to już po wszystkim

Nie ma antidotum. Zużyłem je! Na co liczyłem? Że Gruby się załamie? Odpuści? Odłoży siekierkę i wyjdzie? Niestety przeliczyłem się. Chyba za słabo znam się na ludziach

Wstąpił w niego nowy szał. Najwyraźniej postanowił teraz ukarać mnie za to, że odebrałem mu ostatnią nadzieję

– Zabiję cię skurwielu! – Jeżeli to zrobisz, zmarnujesz antidotum! Jedna osoba ma szansę ocaleć! – próbowałem się ratować. – Przypadek chciał, że to jestem ja. Po prostu miałem szczęście

Gruby nie zamierzał ciągnąć dalej tego tematu. Uderzył i zrobił to celnie. Poczułem przerażający ból, którego nie byłem w stanie w żaden sposób stłumić. Kopnąłem go. Upuścił siekierę i wytoczył się z kuchni

Ostatkiem sił przymknąłem drzwi i przekręciłem klucz, a chwilę później poczułem zawroty głowy i padłem na kolana. Odczołgałem się do przeciwległej ściany, bo Gruby zaczął szturmować drzwi
Leżałem oparty o ścianę w rosnącej kałuży krwi i z niepokojem wpatrywałem się w trzeszczące drzwi. Dwa metry ode mnie leżała siekierka. Usiłowałem do niej sięgnąć, jednak przy każdym ruchu ogarniał mnie paraliżujący ból. Nagle rozległ się trzask drewnianej futryny. Drzwi częściowo weszły do środka, ale nadal trzymały się zawiasów i zamka

To jakieś szaleństwo, pomyślałem. Jakaś paranoja. Może to sen? Jeden z tych paskudnych koszmarów, kiedy usiłujesz się obudzić, ale nie możesz… – Zdechnij wreszcie – wyszeptałem ostatkiem sił

Poczułem się straszliwie zmęczony i pomyślałem, że pomimo mojej nieciekawej sytuacji, mógłbym się chyba odrobinę zdrzemnąć, przymknąć oczy i odpocząć

Do momentu gdy trucizna wykończy Grubego, może minąć jeszcze trochę czasu. Przymknąłem powieki. Ledwie na chwilkę. Lecz gdy je uchyliłem, spostrzegłem nad sobą jakieś postaci w białych maskach. Miałem też na twarzy maskę. Cały świat przesuwał się nade mną, ktoś ciągle krzyczał, wydawał polecenia, mrugały jakieś światła. Wreszcie znalazłem się w samochodzie i zrozumiałem, że była to karetka

– Ale rzeźnia – powiedział jakiś głos

– W życiu czegoś takiego nie widziałem – odparł drugi. – Nikt nie uwierzy w ani jedno słowo na
temat tego, co tu zobaczyłem... Nikt mi nie uwierzy


fot. pixabay.com

poniedziałek, 26 października 2015

Wioska potępionych

fot.pixabay.com


– Strzeż się wędrowcze tych okolic przeklętych. Nie dla wszystkich istnieje droga powrotna, gdy przekroczy się ten znak – odczytał powoli Arktus. – Co to do cholery ma znaczyć? Mówiłeś, że tutaj udzielą nam pomocy.

– Tak, tak... znam to miejsce. Czy mógłbyś chwycić mnie pod ramię? Osłabłem nieco, ale już bardzo blisko.

– Bardzo blisko do czego?

– Na skraju wioski mieści się domek pewnej kobiety. Ona udzieli nam schronienia i wyleczy moją ranę.

– Świetnie, kolejna wiedźma...

Wójt uniósł Herna za ramię i powoli, w milczeniu, przedzierali się przez paprocie. Była noc, ale wszechobecna mgła zdawała się opalizować swoim własnym, tajemniczym światłem. Wreszcie pomiędzy niedużymi i łysawymi bukami zaczęły majaczyć kontury pierwszych zabudowań. Na pierwszy rzut oka wioska sprawiała wrażenie opuszczonej, jednak Arktus tłumaczył to sobie faktem, że jest już bardzo późno i prawdopodobnie wszyscy poszli spać.

– To tamten dom – wskazał słabnącą ręką Hern. – Zapukaj do drzwi i powiedz, że przyszedłeś ze mną.

Wójt zostawił towarzysza na trawie i pobiegł we wskazanym kierunku. Dom wyglądał na opuszczony, jednak Arktus nie chciał pozostawiać Hernowi pola do jakichkolwiek pretensji. Zastukał głośno w spróchniałe, rozlatując się drzwi. Odpowiedziała mu całkowita cisza. Bał się. Czuł wzrok na swoich plecach. Wydawało mu się, że słyszy w oddali chrapliwe oddechy. Postukał w drzwi jeszcze raz i ku jego zdumieniu, tym razem w oknie ukazała się twarz.

– Czego chce?

– Mój towarzysz jest ciężko ranny – wskazał nieśmiało w kierunku leżącego nieopodal wywołańca. – Nazywa się Jan Hern. Twierdził, że zna go pani, i że udzieli nam pani schronienia i pomocy.

Kobieta uchyliła drzwi. Badawczo przyjrzała się Arktusowi, a następnie wyszła przed dom usiłując wypatrzeć leżącego.

– Pozwolisz, bym zdechł na twoim trawniku? – z mroku dobiegł słaby głos.

– Hern? To ty? – zapytała kobieta.

– Nie do kurwy jasnej. Sam Wielki Hog zmaterializował się na twoim trawniku, by poleżeć sobie dupą w błocie i dać się wyssać pijawkom. Wnieście mnie do środka, bo po smrodzie wnioskuję, że noga zaczyna się psuć.

Gdy wnieśli Herna do domu i położyli na stole, kobieta zapaliła kilka świec, by obejrzeć dokładnie ranę. Wyglądało to naprawdę źle i rzeczywiście noga cuchnęła strasznie. Gdy zaczęła oczyszczać rozcięcie z martwej tkanki i dezynfekować je bimbrem, Arktus skupił się na tym, co go otaczało. Dom wypełniony był dziwacznymi eksponatami, takimi jak martwe płody w słoikach, zasuszone zwierzęta, rozmaite proszki i pasty.

– Jesteś wiedźmą, prawda? – zapytał.

– Wolę siebie nazywać zielarką. Choć tak po prawdzie, to zioła stanowią jedynie niewielki ułamek obszarów moich zainteresowań.

– Wyleczysz go?

– Ciężko mi cokolwiek deklarować na tak wczesnym etapie. Kiedy nabawił się tej paskudnej kontuzji?

– Ubiegłej nocy. Chcieliśmy przenocować w gospodzie, ale jakiś konus zaczął obrażać jego matkę i Hern mu przywalił. A później przybiegli chłopi i zaczęła się regularna jatka na poważnie.

– Hmmm... – mruknęła pod nosem wiedźma. – To w zasadzie odpowiada standardowemu scenariuszowi tego typu przygód. Hern się wkurza i kogoś bije, a potem zostaje ranny i przychodzi do mnie błagając o pomoc.

– Długo się znacie?

Wywołaniec jęknął, gdy wiedźma odkrawała nożem fragment martwej tkanki. Był pół przytomny, a kobieta napoiła go jeszcze dziwnym wywarem z ziół.

– Kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy. No wiesz... jak mąż i żona. Mieszkał tutaj ze mną, polował, zajmował się jakimiś normalnymi rzeczami i chwilami dało się wytrzymać. Później wszystko się jakoś wysypało i Jan wyruszył w świat. Jednak zawsze wraca. Z dość dużą regularnością potrzebuje skorzystać z mojej wiedzy leczniczej.

– Brzmi jak zarzut.

– Mógłby od czasu do czasu przyjść na filiżankę herbaty i ciastko. Pogodziłam się już z tym, że nie da się go zatrzymać na dłużej w jednym miejscu. Ciągle coś go gna w świat. Ciągle pragnie przygód, bijatyk, wina i okazjonalnego pieprzenia.

Jak każdy – chciał powiedzieć Arktus, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nagła potrzeba zmiany tematu przypomniała mu o pewnej sprawie, która wcześniej nie dawała mu spokoju.

– O co chodzi z tą wioską potępionych?

– Ach... ten znak? Ustawili go ludzie ze wsi, żeby ograniczyć trochę napływ turystów. Dawniej było tu leprozorium, ale naprawdę nie masz się czego obawiać. Nie ma tu zbyt wielu chorych, a ci, którzy są, starają się raczej nie rzucać w oczy. Zwłaszcza obcym.

– Jeżeli mam być szczery, wszystko w tej wiosce napawa mnie lękiem. Mam wrażenie, że to miejsce powstało tylko i wyłącznie po to, aby w nim umrzeć.

Wiedźma spojrzała na Arktusa i w tym samym momencie w jej oczach odbił się płomień świec.

– Mieszkam tutaj od piętnastu lat i nie czuję się umierająca. Sądzę, że uległeś jakiejś autosugestii. Rano przekonasz się, że to miejsce jest naprawdę przyjazne i pełne życia.

– Jak nasz przyjaciel?

– Sądzę, że nic mu nie będzie. Rana zdążyła się trochę spaskudzić, ale moje zioła są mocne.

Wójt nie był w stanie uwolnić się od wrażenia, że dzieje się coś niedobrego. Hern leżał nieprzytomny. Nie wiadomo było, kiedy należy spodziewać się jego powrotu do świata żywych. Jeżeli przeczucia Arktusa w stosunku do wiedźmy były prawdziwe, być może wywołaniec nie obudzi się nigdy. Może kobieta wpuściła do jego żył jakiś jad. Może zapaskudziła ranę gnojem, gdy wójt nie patrzył. Nie był w stanie stwierdzić tego z całą pewnością i teraz żałował, że nie patrzył czarownicy na ręce podczas przeprowadzania zabiegów. Starał się utrzymywać czujność. Jego ręka spoczywała na toporku zatkniętym za pasek. W razie potrzeby gotów był rozłupać czaszkę kobiecie, choć nie był w stu procentach pewien, czy taki sposób uśmiercenia wiedźmy odniesie jakikolwiek skutek.

Tuż przed północą Hern odzyskał przytomność. Wójt i gospodyni przenieśli go do pokoju, w którym mógł odpocząć. Gdy wiedźma wyszła, Arktus przysiadł przy łożu. Zrobiło mu się żal jego towarzysza, który leżał w łóżku zupełnie blady i zlany potem. Chciał go jakoś pocieszyć, powiedzieć coś budującego. Nie miał pewności, że Hern dożyje poranka i panicznie szukał w swojej głowie czegoś, co mogłoby zabrzmieć mądrze i filozoficznie, a jednocześnie podnosiłoby na duchu. I wydawało mu się, że znalazł taką rzecz.

– Wiesz.... Janie – wcześniej nie zwracał się do Herna imieniem. Czuł się nieswojo, lecz wiedział, że tak trzeba. – Gdy wyruszałem na tę szaloną eskapadę, myślałem sobie, że to świetny sposób, aby udowodnić sobie i innym, że nie jestem jeszcze taki stary. Chciałem pokazać mojej żonie i mieszkańcom ze wsi, że stać mnie jeszcze na to, by siedzieć cały dzień w siodle, spać na gołej ziemi i jeść nieregularne posiłki. Wciąż jednak, z bezwzględną regularnością, powracają do mnie te same lęki.

Westchnął głęboko i zrobił chwilę przerwy. Hern wpatrywał się w sufit oddychając ciężko.

– Boję się, że moje ciało odmówi mi posłuszeństwa, że moje serce stanie, mięśnie przestaną się słuchać i zawiodą w kluczowym momencie... Na pewne sprawy nie mamy wpływu. Nie możemy uciec przed czasem, który sprawia, że nasze kości stają się bardziej kruche, a rany ciężej się goją. To, co chcę powiedzieć....

– Chyba wiem, co chcesz powiedzieć Arktusie – odparł Hern. – Wszyscy boimy się śmierci, ale każdy musi przez to przejść. Tak? Nie da się oszukać kostuchy. Dopadnie każdego z nas. Dla jednych nastąpi to prędzej, dla innych później.

– Właśnie – wójt przytaknął głową.

Cieszył się, że w pokoju panuje ciemność. Nie przywykł do takich rozmów. Czuł się bardzo nieswojo i bardzo niezręcznie.

– W pełni rozumiem twoje lęki – odparł Hern słabym szeptem. – Choć ja sam, osobiście nie jestem narażony na tego typu problemy.

– Znaczy co? Jesteś nieśmiertelny? – zapytał ze zdumieniem Arktus.

– Nie tyle nieśmiertelny, co po prostu... nie do zajebania. W dodatku specyfiki podane mi przez Mirae doskonale wspomagają proces gojenia ran i odzyskiwania sił. Jest jednak problem zupełnie innej natury i chciałbym, abyś coś dla mnie zrobił.

– Co takiego? – zapytał ze zdumieniem wójt.

Hern wyraźnie ściszył głos.

– Podejdź do okna i zobacz, którą dziś mamy kwadrę księżyca. Przez to całe zamieszanie z raną, nie zdołałem niestety wychwycić tego detalu.

Arktus przemieścił się do pozbawionego szyb okna i spojrzał w górę.

– Jest pełnia.

– W takim razie mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Gdy wnosiliście mnie do domu, dostrzegłem, że w salonie na ścianie wisi stara kusza myśliwska. Czy byłbyś tak uprzejmy przynieść ją tutaj, wraz z zapasem bełtów? A potem... gdybyś oczywiście był tak uprzejmy, mógłbyś zaryglować drzwi?

Arktus poczuł wielką, pęczniejącą w gardle grudę.

– Dobra, co jest grane? – jego głos dochodził jakby z zewnątrz.

– Otóż mieszkałem kiedyś w tym miejscu. Musiałem odejść, gdyż wioska została przeklęta. Raz na jakiś czas, przy pełni księżyca, jej mieszkańcy przemieniają się w dziwaczne stwory... Ich skóra staje się zielona, pomiędzy palcami pojawiają się błony pławne i łakną ludzkiej krwi. Sądzę, że ma to jakiś związek z przypływami, gdyż zawsze zdarza się to podczas pełni...

***

Zdawało się, że każde skrzypnięcie drewnianej podłogi pod butami, rozbrzmiewa niczym milion skrzypnięć. Arktus mógłby przysiąc, że jego kroki były doskonale słyszalne w całej wiosce, choć daleki był od przesadnego przeciągania tej sprawy. Nie miał zielonego pojęcia, czego powinien się spodziewać i nie chciał mieć do czynienia z niczym, co było zielone. Dostrzegał wcześniej pewne znaki, mówiące, że coś jest nie tak. Jednak dopiero słowa Herna ostatecznie zmieniły jego krew w mrożoną, mocno stężałą galaretę.

Wójt miał wątpliwości, by rzeczywiście Janowi udało się zapamiętać taki detal, jak kusza zawieszona w salonie, zważywszy że znajdował się w stanie pół-przytomności. Ku swemu zaskoczeniu zastał ją jednak tam, gdzie być powinna. Sięgnął po broń i zdjął ją z haka, a następnie zawiesił na plecach i rozejrzał się za bełtami. W pomieszczeniu panował półmrok rozświetlany jedynie nielicznymi świecami, które jeszcze nie zdążyły zgasnąć. By znaleźć to, czego szukał, musiał zrobić sporo głośnych, skrzypiących kroków. W końcu jednak mógł wrócić do pokoju, w którym leżał jego towarzysz i zamknąć drzwi na metalową zasuwę. Dla pewności przestawił jeszcze ciężki kredens, robiąc przy tym cholernie dużo hałasu.

– Przestań się tak tłuc – skarcił go Hern.

– To mam zabarykadować te drzwi, czy pozwolić, by te maszkary wtargnęły tu i wyssały z nas krew?

– Chyba dajesz się trochę ponieść wyobraźni stary.

– Sam prosiłeś, bym zabarykadował drzwi. To barykaduję. Nie powiedziałeś, z czym tak właściwie możemy mieć do czynienia.

– Do czynienia mam nadzieję z nikim – odparł Hern. – Gdyby przypadkiem przyszło ci do głowy wyjść na spacer, tam na zewnątrz – wskazał głową okno – mogłoby to znaleźć mało szczęśliwy finał.

– Czyli co? Mamy przeżyć do rana i wtedy już wszystko będzie dobrze?

– Tak mi się wydaje. Zawsze starałem się unikać tych napadów wśród mieszkańców. Widziałem, jak kiedyś rozszarpali krowę...

– Tego typu historie z pewnością nie pomogą mi.

– No jest jakiś problem na linii przemienieni-nieprzemienieni, ale my sobie tutaj cichutko zaczekamy, i mam nadzieję, że rankiem wysmykniemy się cichaczem do lasu. Mirae już przywykła do tego, że zwykle wyjeżdżam bez pożegnania.

Arktus zbliżył się do okna i ostrożnie wystawił głowę, by wyjrzeć na zewnątrz. Wszędzie była tylko gęsta, nisko wisząca mgła.

– Mogłeś chociaż poprosić, żeby nam przyniosła coś do żarcia. Pewnie wy, nadludzie, nie musicie jeść, ale ja umieram z głodu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem coś w ustach.

– Rano złowimy jakieś ryby. Znam świetne miejsce, w którym pstrągi wprost same wskakują do wiadra.

– Nie mów już o żarciu, dobrze? Proszę.

– Sam zacząłeś.

– Co to było?

Obaj zamilkli. Hern, ponieważ nic nie słyszał. Arktus, ponieważ był przekonany, że pod oknem coś jest. Załadował bełt do kuszy i naciągnął ją, a następnie uniósł się lekko i wyjrzał na zewnątrz. Pod oknem nie było nikogo, ani niczego. Jednak w błocie ujrzał coś, co od biedy można było podciągnąć pod ślady błoniastych łap. Jeśli tak, to „one” wiedzą już, że tu są. Żywi i ciepli.

– Czy możesz mi jakoś bardziej precyzyjnie opisać, czego właściwie powinienem wypatrywać? – zapytał wójt niezbyt pewnym głosem.

– Mutanty. Zielono-szarawa skóra, wyłupiaste oczy, żabie usta, błony pomiędzy palcami rąk i stóp... No jakiś taki rodzaj płaza. Nigdy nie zetknąłem się z tym w bezpośredniej walce. Może to źle, bo nie jestem w stanie ci nic więcej powiedzieć.

– No tak... informacja o tym, jak można to zabić, mogłaby w tej chwili być dość cenna. Cenniejsza niż informacja o dobrym miejscu na pstrągi – wójt nie mógł się powstrzymać od uszczypliwości. – Gdybyś przypadkiem już mógł chodzić, nie miałbym nic przeciwko, abyś wsparł mnie w walce z tymi potworami.

– Nie mogę chodzić i nie wiem, jak zabić te stwory. Podpowiedziałem ci kuszę. Sądzę, że będzie ona wystarczająco skuteczna.

Arktus uniósł oręż do góry i wyjrzał jeszcze raz przez okno. Gdzieniegdzie, w oddali, pośród gęstej mgły, coś zdawało się ruszać. Jednak nie był w stanie stwierdzić z całą pewnością, że nie było to wrażenie wywołane przez wolno dryfującą mgłę.

Uniósł kuszę do oka i zaczął wypatrywać jakiegoś celu.

– No dawajcie – szepnął do siebie. – O! Tam coś jest.

– Zastrzel to!

Arktus zawahał się.

– Właściwie skoro to przemienieni ludzie, to jutro rano okaże się, że któryś z nich nie żyje, tak? Na przykład wójt albo podkomorzy...

– Zastrzel to do cholery – warknął nieco głośniej Hern. – Po pierwsze, by przekonać się, czy da się to zabić kuszą. A po drugie, by pokazać im, że z nami nie ma żartów. Zabij to natychmiast!

Wójt przyłożył kolbę kuszy do dołka strzeleckiego w ramieniu i zbliżył policzek do łoża, by zgrać oko z osią bełtu. Odnalazł szare, oślizgłe plecy majaczące we mgle. Potwór coś tam wygrzebywał z zarośli. Może złapał jakiegoś węża i pożera go właśnie. Jako doświadczony myśliwy Arktus wiedział, co robić. Wstrzymał oddech. Kusza przestała falować. Delikatnie ściągnął wskazujący palec prawej dłoni, zatrzymując go na chwilę, gdy tylko poczuł opór. Moment, w którym opór został pokonany, był także momentem, w którym mechanizm spustowy wykonał swoją pracę. Cięciwa błyskawicznie posłała bełt w szary półmrok, a po chwili do uszu strzelca dobiegł głuchy huk, świadczący o tym, że pocisk napotkał na swojej drodze jakąś przeszkodę.

– Trafiłeś? Trafiłeś?

– Nie wiem cholera... taka mgła. Straszna mgła. Nie widzę kompletnie nic. Dźwięk nie przypominał uderzenia w drewno, ani nic twardego. Sądzę, że mogłem trafić.

– Obserwuj tamto miejsce. Może wiatr rozwieje mgłę...

– Nie ma wiatru. Ucichł przed momentem i dlatego podjąłem decyzję. Nie byłem przekonany co do tego, czy rzeczywiście powinienem strzelać, ale warunki... czekaj, faktycznie się przeciera.

W trawie coś leżało, a z jego pleców sterczała końcówka bełtu z lotkami. Skórę wokół rany pokrywała warstwa wilgoci. To musiała być krew. A jeśli coś krwawi, to da się to zabić. Tak przynajmniej mawiali ludzie, którzy trudnili się mordowaniem wszelkich istot nadprzyrodzonych.

– Chyba nie żyje.

– Chyba czy na pewno?

– Nie rusza się. Z daleka nie jestem w stanie stwierdzić tego z całą pewnością. Sądzę, że będziemy to mogli sprawdzić nad ranem – Arktus opadł na podłogę pod oknem i oparł się o ścianę. W dłoni trzymał kolejny bełt, tak na wszelki wypadek.

Nagle coś uderzyło w drzwi izby, aż kredens się zatrząsł i spadła z niego gliniana miska. Obaj wzdrygnęli się mimo woli. Hern wpatrywał się w drzwi przerażonym wzrokiem, wójt zaczął naciągać kuszę.

– Walnij z przyłożenia w płytę!

To się mogło udać. Kusza miała dużą siłę. Bezpośrednie trafienie w głowę mogło spowodować dekapitację. Arktus podniósł się na nogi, choć czuł słabość w kolanach. Powolnym krokiem zbliżył się do kredensu i odszukał miejsce, w którym od drzwi dzieliła go jedynie pojedyncza płyta. Z drugiej strony dochodziło jakieś chaotyczne szuranie. Wójt zgadywał, że była to przemieniona wiedźma.

– Jesteś pewien? To na pewno ona – powiedział.

– Wal!

Kusza oparła się na suchym drewnie. Arktus jeszcze dla pewności wyczekał chwilę w nadziei, że może uderzenie się powtórzy. Jednak nie stało się to. Szuranie z głównej izby dowodziło, że ktoś tam się znajdował. Wójt ściągnął spust i bełt zniknął w drewnie, pozostawiając po sobie jedynie niewielki tunel.

Coś zawyło.

– Cholera, trafiłem ją!

– Walnij jeszcze raz. Nie chcę, żeby cierpiała! – wyrzucił z siebie spocony Hern.

– Jeżeli nie chcesz, żeby cierpiała, to może mogliśmy zaczekać do rana! – Arktusowi najwyraźniej puszczały już nerwy. Nie podobała mu się rola cyngla w rękach leżącego w łóżku wywołańca.

– Ubiłem w życiu więcej cholerstwa, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić – wycedził z wściekłością Hern. – Myślisz, że tylko ty się boisz? Że tylko ty masz wyrzuty sumienia? Cholera, mordowałem dzieci utopców i witano mnie w wioskach jak pierdolonego bohatera! Uważasz, że należy ci się prawo do czystego sumienia?

Wójt milczał zaciskając zęby.

– Dobij tę sukę i miejmy to już za sobą!

Arktus trzęsącą się ręką, wbrew sobie, nałożył kolejny bełt i naciągnął kuszę. Niemal bezmyślnie wystrzelił przez szafę. Wyraźnie drgnął, gdy po drugiej stronie rozległ się jęk bólu. Wiedźma nie wzbudziła w nim żadnych pozytywnych emocji, ale teraz...

– Teraz jest inaczej.

– Co się zmieniło?

– To, że walę do zwyczajnych ludzi, jak do kaczek. Rozumiem, że popełniłeś w życiu wiele świństw, ale to nie znaczy, że teraz ja muszę je również popełniać – powiedział Arktus. – Nie zamierzam mordować kolejnej kobiety, kolejnego mężczyzny, starca czy kolejnego cholernego dzieciaka.

– Rozumiem. Cholera dawaj tę pieprzoną kuszę – powiedział Hern podnosząc się z łóżka. Momentalnie padł na podłogę. Nie było już Mirae, która mogłaby podać mu magiczny wywar. Leżała w salonie przeszyta dwoma bełtami, a z jej ciała wypłynęła już większość krwi.

– Rzeczywiście jesteś cholernym starcem – zaśmiał się Hern słabo. – Daj mi tę cholerną kuszę. Ustaw ją na parapecie. Będę strzelał do tych bestii. Wystrzelam jedną po drugiej.

Okiennica trzasnęła pomimo braku wiatru. Wójt padł na podłogę upuszczając broń. Szybko ją odnalazł i zbliżył się do okna.

– Tam ktoś jest.

– Strzelaj, albo daj mi tę cholerną kuszę – Hern czołgał się ku oknu. – Może nie wyraziłem się wystarczająco jasno. Te zwierzęta nas zjedzą. To nie ulega wątpliwości. Bez względu na to, czy rankiem zmienią się w ludzi czy nie, gdy wpadniemy w ich łapy, zabiją nas i zjedzą.

– Dlaczego nas tu sprwadziłeś? – Arktus wydawał się zupełnie zrezygnowany. Położył kuszę na podłodze, obok swoich nóg.

– Potrzebowałem pomocy Mirae. Tak! Wiedziałem o tym, co nas czeka. Wiedziałem także, że umrę, jeżeli nie otrzymam odpowiedniej pomocy. Postawiłem wszystko na jedną kartę – był coraz bliżej kuszy. Chwycił ją dwoma palcami i przyciągnął ku sobie. Była nabita. – Domyślam się, że nie jesteś zachwycony z jakości usług tego motelu, ale wierz mi, to i tak lepsze niż spanie na tamtym płaskowyżu, gdzie na każdym kroku groziła nam wizyta łowców głów.

Arktus ujrzał kątem oka oślizgłego stwora stojącego na parapecie. Sięgnął dłonią po broń, jednak nie zastał jej w miejscu, gdzie powinna być. Trzymał ją Hern. Drżącą ręką wycelował w bestię i wystrzelił. W tym samym momencie maszkara skoczyła z okna. Bełt porwał ją jak szmacianą lalkę, ciskając o okiennicę. Ścierwo opadło na podłogę, a z rany w szyi, gdzie utknął drzewiec, tryskała jucha.

– Ścierwo – zaklął Hern i zaczął na nowo ładować kuszę.

***

Gdy Arktus wyrwał się z objęć nieprzyjemnego, przerywanego co chwilę snu, stwierdził, że w pokoju leży co najmniej osiem ciał, poszytych bełtami z kuszy. Podłoga była lepka od krwi. Wszędzie latały muchy i pomału zaczynało cuchnąć.

– Mam nadzieję, że specyfiki Mirae pomogły ci na tyle, byś mógł się podnieść i żebyśmy mogli opuścić to przeklęte miejsce – powiedział wójt do półprzytomnego jeszcze Herna. – To, co miało tutaj miejsce, będzie spędzało mi sen z powiek do końca życia.

– W takim razie gratuluję. Zostałeś prawdziwym łowcą smoków – odparł wywołaniec przez sen.

środa, 9 września 2015

Prorok



Brama okazała się być białym prostokątem o wymiarach dwa na jeden metr. Znajdowała się teraz pośrodku pomieszczenia, około dwudziestu centymetrów nad podłogą, a pojawiła się za sprawą medalionu prefekta Janusa.

– Jestem przekonany, że sobie poradzisz. Infiltrujesz Proroka wystarczająco długo, by móc przewidzieć jego zachowanie. W razie jakichkolwiek problemów użyj tego.

Janus włożył Bernardowi w dłoń „smycz”, elektroniczne urządzenie zakłócające działanie medalionu, skalibrowane na ten należący do niepokornego Obserwatora, nazywanego przez nich Prorokiem. Był to oczywiście jedynie kryptonim, który miał na celu okrycie tajemnicą właściwego przedmiotu dochodzenia. Prorok mógł mieć wysoko postawionych znajomych, którzy uprzedziliby go o prowadzonym przeciw niemu postępowaniu. W każdym razie nikt spoza Departamentu Sekretnej Superwizji nie mógł znać prawdziwej tożsamości Proroka.


Fot. Pixabay.com